Czytam "Anię z Wyspy Księcia Edwarda" i denerwuje mnie, że ktoś puścił niezłego babola - w opowiadaniach występuję Faith Meredith, a już w komentarzach jest Flora. Ludzie, albo zostawiacie wszędzie tę nieszczęsną Florę, albo pozostawiacie wszędzie oryginalne imię.
Czytałam też tekst Piotra Oczki "Anna z domu o zielonym dachu. O cyklu powieściowym Lucy Maud Montgomery", niektóre wywody przyprawiają o zgrzyt zębów. Sorry, ale użycie zwrotu "translatorskie gwałty" woła o pomstę do nieba.
Po drugie - naprawdę aż tak wielką krzywdę zrobiono bohaterce używając zrobienia "Ania"? To były czasy, gdy imiona się przekładało. A pozostawienie formy "Anna" brzmiałoby bardzo sztucznie. Akurat "Ania, nie Andzia" bardzo zgrabnie wyszło.
Trzy - ok, słówko "gable" to nie wzgórze, ale po polsku "Ania z Zielonego Dachu", "Zielonych Dachówek", "Zielonego Spadzistego Dachu" brzmi absurdalnie.
Pewnie, że "Ania z Wyspy Księcia Edwarda" to tytuł wybitnie komercyjne, ale od razu infantylny? Spokojnie "Aniu", "pani Aniu" mówi się do osób dorosłych i przez większość nie jest to uważane za infantylizm.
Co do słówka "farms" - nie wiem, czy na ziemiach polskich w 1911 roku funkcjonowało słowo farmy, ale zdecydowanie domom z powieści bliżej było do naszych dworków, a nie chłopskich chat, pomimo tego, że Mateusz Cuthbert był rolnikiem.
Co do Małgorzaty Linde - cóż, wyjaśnienie przyczyny zmiany imienia nie wymaga komentarza. zamiana litery w nazwisku może być podygtowana fonetyką i ortografią języka polskiego.
Co do pozostawienia nazw własnych w oryginale - chyba lepiej było przełożyć wszystko niż część zostawić w oryginale.
"Z braku miejsca muszę pominąć dokładną analizę porównawczą i ograniczyćsię do komentarza, że wersja z 1912 roku nie tylko wydaje się obecnie archaiczna pod względem językowym, ale i razi sentymentalno-podniosłym tonem." I co w związku z tym? Pretensje do garbatego, że ma dzieci proste? To tak jakby krytykować Kochanowskiego, że dziś jego staropolszczyzna jest przestarzała.
Co do pominięć, zmian w tekście, błędów - niestety, tak w przekładach kiedyś bywało. Trudno też nie wziąć pod uwagę, że teraz dostęp do słowników, encyklopedii, wiedzy jest nieporównywalnie szybszy i głębszy.
"Czułostkowa konwencja translatorska zapoczątkowana przez Rozalię Bernsteinową a powielana niefortunnie przez tłumaczy kolejnych tomów, przyczyniła się moim zdaniem do zaklasyfikowania w Polsce całego cyklu powieściowego kanadyjskiej pisarki do typowej literatury dziecięcej i przeoczania w jego odbiorze treści, które czynią z niego raczej Bildungsroman, przeznaczony również dla dorosłych." - jakoś nigdy nadmiaru czułostkowości w powieściach nie zauważyłam, a co by nie mówić, to nigdy nie miały być książki skierowane dla dorosłych. Owszem, bohaterowie utworów L. M. dorastają, ale jednak nigdy nie pomyślałabym o jej utworach jako Bildungsroman.
I oczywiście feminizm - jak ja nie lubię wciskania tego terminu wszędzie, gdzie się da. Bo od razu troskę o własne "ja", o swoją przyszłość, miejsce w świecie trzeba nazywać feminizmem.
Tekst jest dostępny tu:
http://rcin.org.pl/Content/62249/WA248_79283_P-I-2524_oczko-anna_o.pdf