Wygląd Ani jest w porządku. Co prawda nie przebije Megan Follows, ale daje radę. Niestety, aktorsko dla mnie leży. Obawiam się jednak, że to w dużej mierze problem reżysera i scenarzysty, a nie samej dziewczynki. Ania jest marzycielska, ale gdzie jej gadatliwość? Gdzie temperament? Gdzie radość życia? Gdzie ta nienawiść do Gilberta (vide scena na drabinie - prawdziwa Ania nigdy nie uśmiechnęłaby się pod nosem, tylko ten nos wysoko zadarła i odeszła)?
Mateusz jest miły starszym panem, ale gdzie podziała się jego nieśmiałość? Maryla odebrali jej surowość.
Małgorzata Linde - klapa na całej linii. Przedstawili ją jako ciekawską, walącą prawdę prosto z mostu prostaczkę. Pani Linde była była wścibska, bezpośrednia, ale jednocześnie elegancka!
Gilbert - cóż, o urodzie trudno dyskutować, więc... Druga sprawa - wiek. W powieści jasno pisało, że chłopak był starszy od Ani. W rzeczywistości są równolatkami, a powiedziałabym, że w filmie Gilbert wygląda nawet o rok młodszego.
I najważniejsze - zmiany, zmiany, zmiany... Po co robić film na motywach tak popularnej książki? Bo coś podpisane imieniem znanej autorki lepiej się sprzeda. Już pierwsza scena zgrzyta, później jest tylko gorzej. Dopiero po roku Maryla decyduje się, czy odda Anię? Po co scena na lodzie? To już chodzenie po dachu nie wystarczyło? Gdzie jest Józefina Barry? Gdzie wizyta Mateusza w sklepie? Naprawdę lepsza była scena ze świnią?
Gdzie w ogóle humor tej książki się podział?
Dlaczego poszczególne historie są tak urwane? Film z 1985 roku też podzielony został na dwie części, miał większość wątków i to bardzo dobrze pokazanych, a tu reżyser pędzi na łeb na szyję, aby jak najwięcej upchnąć ze swojej "wizji".
Dobra, obejrzeć można, ale albo traktuje się to jako zgrabny amerykański filmik familijny o XIX wieku, albo jako Aniopodobne coś - vide wyrób czekoladopodobny - niby wygląd podobny, ale pozostaje niesmak.